Nowy rok 2023 zaczął się znowu z rozmachem: wielka podróż przez ocean na nowy kontynent i aż dwa nowe kraje. Pogoda w styczniu w tej części Ameryki nie jest najlepsza, ale prawdziwej zimy w ostatnich latach brakowało. Nawet wysokie mrozy do -19 stopni nie przeszkodziły w zwiedzaniu.
22 stycznia, niedziela
Warszawa – Lizbona
Dzień wylotu. Wstaję względnie wyspana, bez zwykłej ekscytacji podróżą, może dlatego, że od tygodnia kładłam się spać po północy, żeby przygotować się do zmiany strefy czasowej. Wylot mam w południe, więc niespiesznie jadę na lotnisko. Dawno już nie leciałam z Warszawy. Pierwszy raz mam też walizkę jako bagaż podręczny i wydrukowaną na lotnisku kartę pokładową. Czuję, jakbym weszła na jakiś wyższy level latania. Podróż mam z przesiadką i noclegiem w Lizbonie, stolicy Portugalii; w obie strony tak wypadło, ale pasuje mi, bo w Lizbonie jeszcze nie byłam. Będzie miła odmiana od polskiej zimy: powinno być wiosennie i ciepło.

Po 4 godzinach lotu lądujemy w Lizbonie, jest jeszcze jasno, chociaż to już koniec dnia. W Lizbonie funkcjonują 4 linie metra i można się wygodnie przemieszczać używając karty Viva Viagem, do kupienia w automacie przy stacji metra. Kupuje się albo pojedyncze bilety za 1,65 EUR (cena z 2023 r.), albo doładowuje kartę. Działa ona także na autobusy i tramwaje, wyjątkiem są funiculary, na które są osobne bilety.

Mój nocleg znajduje się niedaleko parku Edwarda VII, od którego prowadzi długi i szeroki deptak wzdłuż głównej ulicy do centrum miasta. Po rozpakowaniu udaję się na spacer. Nie mam określonego planu, po prostu sobie wędruję i udaje mi się zobaczyć okolice Bairro Alto, placu Rossio i Comercio i Alfamę. Lizbonę trudno zwiedzać, tutaj raczej się włóczy po uliczkach, odkrywając ciekawe zakamarki i ciężko dysząc, bo co chwilę trzeba gdzieś się wspinać.

Lokalne specjały warte spróbowania to pasteis de nata, czyli kruche ciastka wypełnione kremem i któreś z dań z dorsza (bacalhau).

23 stycznia, poniedziałek
Lizbona – Nowy Jork

Piękny dzień, piękna pogoda, do wylotu w południe jeszcze kilka godzin, więc zamiast iść od razu do metra przechodzę przez park Edwarda VII i pokonuję odcinek dwóch stacji pieszo. Chodniki w Lizbonie to nienajlepsza droga dla walizek, bo są wybrukowane i niezbyt równe.
Lotnisko w Lizbonie jest dosyć chaotyczne, więc lepiej zostawić sobie więcej czasu, żeby znaleźć odpowiednią bramkę. Przed wylotem dodatkowa kontrola bezpieczeństwa, sprawdzanie wszystkich dokumentów wjazdowych (do Stanów trzeba mieć certyfikat szczepienia COVID – stan ze stycznia 2023 i ESTA dla Polaków) i wtedy pojawia się ta ekscytacja, że niedługo będę lecieć przez ocean. Będą regulowane siedzenia, dodatkowe koce, posiłki, ekrany z filmami – niby takie zwyczajne rzeczy, ale dla regularnego użytkownika wyłącznie tanich linii lotniczych brzmią one niemal ekskluzywnie.

Z Lizbony do Nowego Jorku lot trwa 8 godzin. Dla zmniejszenia lęku mówię sobie, że to jak podróż Neobusem do Wrocławia albo Flixbusem do Berlina. Mam prosty plan na ten czas: seriale offline na Netfliksie i samolotowe posiłki. Oprócz kilkunastu minut mocniejszych turbulencji lot przebiegł spokojnie.

Lądujemy w USA o 15:30 czasu lokalnego. Jeszcze tylko przejść przez kontrolę paszportową, odpowiedzieć na pytania o powód przyjazdu i melduję się w kraju nr #48 🇺🇸 !
Lotnisko Newark, na którym lądujemy, leży w innym stanie, New Jersey i do Nowego Jorku trzeba dojechać pociągiem. Poniżej mała podpowiedź, jak to zrobić, pochodzi z niezawodnego przewodnika „Stać mnie na Nowy Jork” od @crazytravelbag . Gorąco polecam, był on moją główną inspiracją do zwiedzania.

Nie zapomnę uczucia, kiedy wyszłam z Penn Station, jeszcze oszołomiona po 8 godzinach lotu, z dezorientacją po zmianie czasu i przede mną wyrosły gigantyczne wieżowce. Kolejna dezorientacja czekała mnie już na stacji metra, kiedy nie chciała mi przejść płatność kartą Revolut za bilet. Tip: użyj opcji „credit card” i wpisz „ZIP code” swojego miasta, wtedy maszyna przepuści płatność.

Nie mam już więcej ambitnych planów na dzisiejszy dzień, tylko dojazd metrem do hostelu i dotrwanie do nowej godziny snu. Czuję się lepiej, niż przypuszczałam i to dobry objaw dla kolejnych dni zwiedzania.

24 stycznia, wtorek
Nowy Jork

Jet lag budzi mnie około 4 rano, ale jestem wypoczęta i gotowa do zwiedzania. Planuję wybrać się do miejsca, skąd można zobaczyć wschód słońca nad Manhattanem. Jadę do dzielnicy Brooklyn, po drugiej stronie mostu Brooklińskiego. Jest coś niezwykłego w zwykłej jeździe metrem, z ludźmi jadącymi do pracy lub szkoły. Podróżowanie komunikacją miejską pozwala najlepiej wtopić się w miasto. Na stacjach metra można też złapać wifi i to się bardzo przydaje, kiedy nie kupujecie osobnej karty SIM.
Kupiłam poprzedniego dnia MetroCard i doładowałam na kilka przejazdów za 10 dolarów (1 przejazd to 2,75 dolarów, ważny 2 godziny). Mam w planach dużo chodzić, ale odległości mogą mnie przerosnąć.

Pierwsze nowojorskie selfie
Świeże poranne godziny, w których na nadbrzeżu są tylko biegacze i właściciele psów i złotem oblane wieżowce – ogarnia mnie jakaś radość, że mogłam to zobaczyć.

Z Brooklynu wsiadam na prom, który według rozkładu miał płynąć do Governor’s Island, skąd miałam nadzieję przesiąść się na inny, z widokiem na Statuę Wolności. Za późno się zorientowałam, że w tym sezonie jednak tam nie płynie i wylądowałam na południowym Brooklynie. Uwaga: bilety na prom kupuje się osobno, też w automatach, ale na nadbrzeżu i kosztują 4 dolary. Wróciłam więc metrem na Manhattan i dalej już szłam piechotą.

Zaczynam zwiedzanie Manhattanu od samego południowego krańca, gdzie znajduje się port promowy i park Cytadeli. Stąd wypływają statki wycieczkowe za 24 dolary, z których można zobaczyć Statuę Wolności. Ja zadowoliłam się widokiem z nadbrzeża i poszłam dalej na spacer ulicami do zaznaczonych na mapie miejsc.


Nowy Jork to miejsce ekranizacji wielu filmów, więc warto do swojej listy zwiedzania dodać miejsca związane z ulubionymi filmami. Nie da się w takim miejscu nie wspomnieć „Wilka z Wall Street”, ale o wiele bardziej wolę pamiętać o „W pogoni za szczęściem”.


Dwa baseny upamiętniające wydarzenia z 11 września 2001.
Nie mam za wiele osobistych komentarzy do zdjęć, szłam po prostu, chłonąc to, co widziałam. Jest ogrom tych budowli, ale zaczynasz je lubić i zachwycać się stylem architektonicznym niemal każdego budynku, zwłaszcza tych starszych.

Po przejściu w bok od ulicy Broadway weszłam do Małej Italii, czyli włoskiej dzielnicy z najstarszą pizzerią w Nowym Jorku. Klimaty jak w „Ojcu chrzestnym”. O tej porze dnia i roku wprawdzie mało ludzi chodzi po ulicach, ale wyobrażam sobie gorący letni wieczór lub ponury listopad, żeby poczuć klimat.



To chyba dobry moment, żeby korzystając z pogody przespacerować się po parku. Pojechałam metrem do zimowo-wiosennego Central Parku. Po alejkach zagrzanych słońcem chodziło mnóstwo ludzi, a w kontraście do tego można było popatrzeć na lodowisko z widokiem na drapacze chmur i zielone łąki odpoczywające przez zimę.


Mój hostel znajdował się niedaleko Central Parku, więc mogłam potem wrócić, żeby zjeść i odpocząć. Nie odwiedzałam żadnych fancy knajpek: w ciągu dnia znalazłam pizzę na kawałki za 1,50 dolarów, a po południu weszłam do sklepu spożywczego i kupiłam sałatkę na wagę. Ceny są raczej wysokie, a mi zależało głównie na ciepłym i warzywnym posiłku.

Pod wieczór zebrałam siły i znowu pojechałam metrem. Nie mogłam odpuścić sobie widoku miasta nocą. Zrobiłam długi spacer przez Manhattan Bridge do Brooklynu, skąd wróciłam promem.

Okolica przy Manhattan Bridge to same bogate apartamentowce, więc chociaż zdjęcia wyglądają trochę mrocznie, było tam zupełnie bezpiecznie.


25 stycznia, środa
Nowy Jork

Z samego rana udałam się na spacer do High Line. To niezwyczajny park w Nowym Jorku, utworzony na dawnych podwyższonych torach kolejowych pomiędzy budynkami miasta. Chodniki i ławki zostały zbudowane z betonowych podkładów kolejowych, a miedzy torami rosną drzewa. Po obu stronach wznoszą się nowoczesne budowle prezentujące najciekawsze style architektoniczne. Żałuję jedynie, że nie mogłam zobaczyć parku w pełnej zieleni, ale jest pretekst, żeby odwiedzić Nowy Jork o innej porze roku 😀

Idąc wzdłuż High Line można zboczyć gdzieniegdzie po schodach i dobrym miejscem jest Chelsea Market – hala gastronomiczna, centrum handlowe, budynek biurowy i zakład produkcji telewizyjnej w jednym. Znajdziecie tam wiele produktów spożywczych, sklepy i knajpki w industrialnym stylu.


Na końcu parku High Line znajdują się budynki o nietypowym kształcie: The Vessel oraz The Shed. Tuż obok można wjechać też na taras widokowy na 100. piętrze w wieżowcu The Edge.


Na koniec nie mogło zabraknąć centrum: zatłoczone, zakorkowane, głośne, przytłaczające ogromem budynków. Bez tego wycieczka do Nowego Jorku nie byłaby zupełna.






To były bardzo intensywne dwa dni, ale przy lepszej pogodzie można by spokojnie spędzić tutaj tydzień. Ruszam dalej do kolejnych miejsc!
26 stycznia, czwartek
Nowy Jork – Niagara Falls

od Cheetaway do Syracuse
Dalszy etap mojej podróży to jazda pociągiem przez cały stan Nowy Jork. Mogłam załatwić to inaczej, czyli przelot do Toronto i stamtąd jakieś 2 godziny autobusem do wodospadu Niagara, ale jazda pociągiem to ciekawa przygoda i możliwość zobaczenia kraju. Podróż do Niagara Falls trwała 9 godzin, ale siedzenia były bardzo duże i wygodne, a w pociągu działało nawet wifi (z przerwami).

Widok, który raz w życiu trzeba zobaczyć: wodospady Niagara. Jedna część leży na terytorium USA, a druga po stronie Kanady. Przez granicę można przejść mostem.

Zimą większość platform tuż przy wodzie jest oblodzona i pozamykana, ale można spacerować wzdłuż rzeki i nadal mieć dobry widok.

Wieczorem wodospady są podświetlone na różne kolory i tworzą niezwykle widowisko.


27 stycznia, piątek
Niagara Falls – Toronto

Przekroczyłam granicę Kanady przez Rainbow Bridge piechotą. Dostałam nawet stempel w paszporcie!

Wodospady od strony kanadyjskiej są dużo bardziej imponujące: widać jak na dłoni całą podkowę i wodospady amerykańskie. Oczywiście zimą widoczność może utrudniać śnieg, wiatr i zachmurzenie, ale pod koniec ładnie się przejaśniło. Nie spędziłam tam dużo czasu, bo było tu chłodno: -5 stopni, ale w zimie i tak większość atrakcji jest raczej nieczynna.


Pierwsze wrażenia po wyjściu z autobusu jadącego od Niagara Falls do Toronto nie były zachęcające – zimno i szaro. „Czym tutaj się zachwycać, jak wieżowce wypierają tradycyjne budynki?” Niemal żałowałam, że dałam się namówić znajomemu, żeby tam pojechać. Ale chyba zaczęłam zwiedzać ze złej strony. Następnego dnia znalazłam już tyle ciekawych miejsc, że żałowałam jedynie, iż pogoda nie pozwala za długo przebywać na zewnątrz.

CN Tower





28 stycznia, sobota
Toronto

Kanada okazała się dla mnie niełatwym miejscem: nie było dostępu do wifi tak często, jak w Nowym Jorku, nie wszędzie mogłam znaleźć automaty z biletami, a jeśli już były, to tylko na monety. Na szczęście metro było przyzwoite i tak w około półtorej godziny dotarłam w sobotni poranek do hiszpańskojęzycznego kościoła adwentystów Betel. Oczywiście, jak na latynoski kościół przystało, nabożeństwo nie zaczęło się punktualnie, ale serdeczność, gościnność i radość z odwiedzin gości przekroczyła moje wszelkie oczekiwania.

Po południu pojechałam na dalsze zwiedzanie, pomimo mrozu. Dawna destylarnia to warte odwiedzenia miejsce w Toronto – przestrzeń pełna budynków z cegły, sklepów, restauracji i klimatu starego miasta.


Innym miejscem, które w każdym mieście warto odwiedzić, jest targ: tutaj St. Lawrence’s Market, duża zadaszona hala, gdzie można kupić produkty z obu Ameryk, a także z Europy i Azji.

Tego dnia miasto pokazało mi się z dużo ładniejszej strony, niż wczoraj. Odkrywałam kolejne ciekawe budynki w Downtown i tylko niska temperatura zmuszała mnie co jakiś czas do szukania schronienia w sklepach.



Jak dobrze przyjechać do kraju, gdzie głównym sportem nie jest piłka nożna. Tutaj króluje hokej i obok tego koszykówka i baseball. W Toronto są wielkie hale lub boiska, w których można oglądać sportowe widowiska. Niestety nie trafiłam w ten weekend na żadne.

Tak jak w Nowym Jorku, tak i tutaj trzeba przejechać się promem na sąsiednią wyspę na jeziorze Ontario i zobaczyć światła miasta po zmroku. Ward’s Island to urocze miejsce do spacerowania i plażowania w lecie, a zimą miałam wielką przyjemność ze spacerowania po małych uliczkach, na których znajdowały się tradycyjne domki z wielkimi, przeszklonymi salonami, oświetlone i udekorowane niczym z krajów skandynawskich.

Niezależnie, jakie to miasto – zawsze zyskuje w nocy przy dobrym oświetleniu. To było miłe pożegnanie z Toronto.

29 stycznia, niedziela
Toronto – Chicago
Wracam do Stanów, samolotem do Chicago. Lotnisko w Toronto okazało się jeszcze większym chaosem, niż w Lizbonie, ale trzeba było się przestawić na ten dziwny, lokalny system checkinu na lotnisku i drukowania karty pokładowej na 2 godziny przed wylotem. Jeszcze dziwniejszą rzeczą była odprawa paszportowa i wywiad przed wejściem na pokład, przez co po przylocie do Stanów nikt nas nie zatrzymywał na żadnych bramkach i po prostu wyszłam wolna jak ptak. Tutaj zgarnęli mnie przyjaciele: Asia i Tytus, którzy od roku mieszkają w Stanach i zabrali na tradycyjną chicagowską pizzę: deep dish.


W Chicago było jeszcze mroźniej, niż w Toronto, ale wybraliśmy się na spacer po downtown. Dołączyli do nas kolejni znajomi, czyli Paulina z Patrykiem. Wędrowaliśmy ulicami i wstępowaliśmy do centrów handlowych, unikając mrozu i było to przemiłe niedzielne popołudnie.





Na koniec dnia spełniłam swoje muzyczne marzenie: poszliśmy do baru, w którym grano blues na żywo. Blue Chicago to miejsce, gdzie płaci się tylko gotówką, a za wstęp 12 dolarów dostajesz miejsce na unikalny koncert muzyczny.



Chociaż polubiłam bardzo Chicago i po kolejnych dniach czułam się tam najbardziej swojsko, to jednak pamiętałam, że jest bardziej niebezpieczne, niż Nowy Jork i lepiej nie chodzić samemu po zmroku. W następnych dniach odbywałam głównie wycieczki za dnia.
30 stycznia, poniedziałek
Chicago
Zatrzymałam się u moich przyjaciół, którzy mieszkają w miejscowości na przedmieściach, więc żeby dojechać do downtown łapię poranny pociąg i jadę zwiedzać dalej Chicago.

Musiałam w końcu wjechać na jakiś drapacz chmur, będąc w Stanach. Wybrałam 103. piętro w Willis Tower, gdzie oprócz panoramy 360 jest też szklany wykusz dla ludzi o mocnych nerwach. Oczywiście stanęłam na niej, bo lęki trzeba oswajać.

Wstęp do Skydeck kosztuje 30-40 dolarow i przed wjazdem windą przechodzi się jeszcze przez krótką wystawę o historii Chicago, charakterystycznych budynkach i specjalnościach miasta.



Dookoła downtown ciągną się podwyższone platformy kolejowe. Na początku wyglądało to dla mnie dziwnie, ale potem polubiłam ze względu na klimat, jaki nadają miastu.


Chroniąc się przed mrozem (tej nocy było aż -19 stopni) pojechałam do Muzeum Nauki i Przemysłu i spędziłam tam kilka godzin, podziwiając interaktywne wystawy z różnych dziedzin. Największe wrażenie zrobił na mnie oryginalny niemiecki U-Boot, zdobyty przez Amerykanów podczas II wojny światowej, wielka makieta linii kolejowych oraz wystawa kształtów i wzorów w przyrodzie. W muzeum było też wiele atrakcji dla dzieci oraz całe stanowisko gastronomiczne, więc można tam rzeczywiście spędzić cały dzień z rodziną.




Dzięki takiemu wędrowaniu i przemieszczaniu się pociągami Metra (nie mylić z metrem) opanowałam główne trasy i miasto stało się jeszcze bardziej przyjazne.


31 stycznia, wtorek
Andrews University i Battle Creek
Wcześnie rano wyjechaliśmy z Asią i Tytusem na całodzienną wycieczkę śladami adwentyzmu.

Andrews University to adwentystyczna wyższa uczelnia w Berrien Springs w stanie Michigan. Zatrzymaliśmy się tutaj na krótko, żeby zobaczyć kościół uczelniany i bibliotekę uniwersytecką, gdzie znajduje się mini wystawa historii adwentyzmu.


Naszym głównym celem była historyczna osada adwentystyczna w Battle Creek, gdzie w XIX wieku mieszkali pionierzy ruchu adwentowego. Tutaj powstało także wydawnictwo oraz sanatorium, nie przetrwały jednak do dzisiejszych czasów. W centrum dla odwiedzających znajdują się eksponaty z sanatorium prowadzonego przez dr. Kelloga, znanego z wynalezienia płatków śniadaniowych.

Razem z przewodniczką odwiedzaliśmy kolejne domy lub inne obiekty, słuchając historii osób z nimi związanych.






Było to dla nas bardzo ciekawe miejsce, przybliżające naszą historię. Z Chicago jechaliśmy tam 3 godziny i do tego zmienialiśmy strefy czasowe, ale zdecydowanie warto było pojechać.
1 lutego, środa
Chicago
To już ostatni dzień mojego pobytu w Stanach. Ponieważ wylot mam późnym wieczorem, moi przyjaciele zorganizowali mi jeszcze atrakcje do samego końca.

Pojechaliśmy najpierw do świątyni Bahai – miejsca kultu bahaistów. To religia z XIX wieku wywodząca się z islamu, łącząca elementy islamu, chrześcijaństwa i judaizmu oraz hinduizmu, bez charakterystycznych symboli religijnych i typowego nauczania. Jej główna siedziba jest w Hajfie w Izraelu, a tutaj w Chicago wybudowano także jedną z najbardziej okazałych świątyni.

Niedaleko Chicago w miejscowości Winnetka znajduje się filmowy dom znany z „Kevin sam w domu”. Chociaż do środka nie można wejść, bo to prywatna posiadłość, można się chociaż zatrzymać i zrobić sobie zdjęcie.


Na koniec pojechaliśmy do planetarium, gdzie dołączyli do nas Patryk z Pauliną. Spędziliśmy tam kilka godzin, oglądając wystawy związane z planetami, odkrywaniem kosmosu i wyprawami astronautów oraz dawnymi technikami astronomicznymi. Na koniec był pokaz w wielkiej sali z kopułą przedstawiający gwiazdozbiory nad naszymi głowami. Cudownie relaksujące miejsce.




Ostatnie widoki Chicago, tego „polskiego” miasta w sercu Ameryki, w którym spotkałam znowu moich rodaków i czułam się jak w domu. Przede mną nocny lot nad oceanem.
2 lutego, czwartek
Chicago – Lizbona
Dobrze mówili ludzie, że powrót na wschód będzie trudniejszy dla organizmu. Przespałam w miarę lot do Lizbony, ale wylądowanie w samym środku słonecznego dnia było jednak męczące. Miałam za to rewelacyjną, słoneczną pogodę po -18 stopniach w Chicago w ostatnich dniach.

Poprzednim razem przyjechałam za późno, żeby wybrać się do dzielnicy Belem, teraz mogłam to nadrobić. Z mojej kwatery niedaleko lotniska do wieży Belem prowadziła długa droga autobusem i tramwajem, ale można było dużo po drodze zobaczyć.





Takie szybkie, ale rozłożone w czasie zwiedzanie Lizbony okazało się dla mnie wystarczające. Na koniec dnia wyprawiłam się jeszcze do supermarketu po posiłek i przekąski na drogę.
3 lutego, piątek
Lizbona – Warszawa
Wczesny lot do Warszawy, więc znowu nie mogłam dobrze spać w nocy, a potem w samolocie łapałam minidrzemki. Z Warszawy czekała mnie jeszcze 8-godzinna podróż autobusem do domu. Jetlag po powrocie odsypiałam kolejne dwa dni.
Po powrocie do domu czuję niedosyt, bo zaledwie dotknęłam dwóch ogromnych krajów. Jest zatem pretekst, żeby tam powrócić i zrobić dalsze trasy na zachód.
___________
Więcej zdjęć:
https://photos.app.goo.gl/az4pzN2fXRMf5yx5A
https://photos.app.goo.gl/az4pzN2fXRMf5yx5A
https://photos.app.goo.gl/n7hfwNkEPJLSeKze7
https://photos.app.goo.gl/EzwCozAaju9JyQPk6
https://photos.app.goo.gl/iK768Jmw4RFDEQMm9
Mapy miejsc:
NY: https://goo.gl/maps/GdLtsrQLgNxEnH3u6
Toronto i Niagara Falls: https://goo.gl/maps/1mY91Y7LDibi54ZY8
Chicago: https://goo.gl/maps/bg9FJAiaxMSHMSeV9
Lizbona: https://goo.gl/maps/DsXNi8mqf6o5musD6
Przydatne linki:
Megabus Toronto: https://ca.megabus.com
Inspiracje:
New York https://crazytravelbag.pl/produkt/stac-mnie-na-nowy-jork-ebook/
Toronto https://antekwpodrozy.pl/118-toronto-w-jeden-dzien-przewodnik-po-miescie?jjj=1666893743052
Niagara Falls
https://antekwpodrozy.pl/119-niagara-falls-przydatne-informacje
Chicago
Lizbona